Nauczyciel, który gro czasu spędza na szkolnych korytarzach, wykonując zadania dozorcy wobec dzieci – zużywa swój autorytet. Ciągłe upominanie i wykłócanie się musi prowadzić do obniżenia jego prestiżu. Gdy jesteśmy tajemniczy i tym samym nierozpoznani, budzimy większy respekt. Gdy zaś ciągle ostrzegamy, upominamy, grozimy, nakazujemy – nasz autorytet powoli wypala się w codziennych sporach.
Jest to fragment artykułu, który wszedł do książki: ===> „Nieposłuszne dzieci, posłuszni rodzice”.
Moja mama opowiadała, że w dawnych, lepszych czasach porządku na korytarzach nie pilnował nauczyciel, tylko… woźny. Woźny miał autorytet, innego rodzaju niż nauczyciel. Woźnego się bano, bo czasem przyłożył paskiem, a czasem – przy cięższych przewinieniach – prowadził do dyrektora…
Rzeczywiście tak było. Ja jeszcze sam pamiętam woźną z podstawówki, która pilnowała nas, nauczycieli nie pamiętam (choć nie wykluczam, że już też dyżurowali).
Lubię swoją pracę, wkładam w nią wiele serca. Niczego tak jednak nie cierpię jak dyżurów. Jak duży mają one wpływ na mój autorytet – tego nie wiem, wiem za to, jak obniżają moje samopoczucie. Mam ich zwykle sporo, stosownie do liczby godzin dydaktycznych. Czuję się wtedy nawet nie jak dozorca, ale jak woźna (nikomu nie uwłaczając). Zresztą na długich przerwach panie woźne stoją razem z nami. Ale co zrobić, służba nie drużba.
Przepraszam, że tak długo czekałem z moderacją, ale na razie nie mam stałego dostępu do Internetu.
JCo do meritum – a mam podobne odczucia. Skoro pełnimy funkcję woźnych, to też się tak czujemy. Z drugiej strony rozumiem dyrektorów – łatwo sobie wyobrazić co by się stało, gdyby dyżurów nie było.