.
Pojęcie autorytetu w edukacji można rozumieć na dwa sposoby. Może on być owocem naszych działań pedagogicznych czy szeroko rozumianej postawy życiowej, ale może mieć też źródło w pełnionej funkcji. Zacznijmy od tego drugiego rozumienia autorytetu.
W dawnych społeczeństwach szanowało się nauczycieli i rodziców, nie tylko za umiejętne podejście pedagogiczne i wiedzę fachową, ale także pewien respekt wywoływała już sama pełniona funkcja, co wiązało się z tzw. „łaską stanu”. (Nie twierdzę, że dzisiaj to zjawisko nie występuje, ale niewątpliwie schodzi na drugi plan.)
Autorytet „wrodzony”
Ojciec czy matka zostali postawieni na czele rodziny przez Pana Boga. I już tylko z tego powodu należy im się posłuch (oczywiście poza sytuacjami gdy wzywają do łamania prawa Bożego) i szacunek.
A gdyby dla kogoś nie był to wystarczający powód do posłuszeństwa, to sam fakt urodzenia dziecka i opieki nad nim, powinien wiązać się z potrzebę odwdzięczenia się za otrzymane dobro. Troska o wychowanie i nauczanie stanowi jeszcze jeden dodatkowy powód, aby szczególnie traktować swoich rodzicieli.
Gdy zaś neguje się istnienie Boga lub spycha Go na margines, to automatycznie przestaje się doceniać rolę rodziców. Jeśli nie są nam zesłani przez Pana Boga, to niby dlaczego mamy uznawać ich zwierzchnictwo? Czy ich uzurpacja władzy w demokratycznym świecie jest uzasadniona?
Wszechobecny indywidualizm i pycha sprzyjają zaś postawie, którą można określić zdaniem: „to mi się należy”. Dlatego nie każdy młodzian czuje potrzebę odwdzięczenia się rodzicom czy nauczycielom za otrzymane dobro. Są tacy co raczej warkną: „nie prosiłem się na świat”.
Wspomniany tu rodzaj autorytetu można nazwać „wrodzonym”. Ideałem byłoby, gdyby udało się potwierdzić go poprzez szczególne, budzące prestiż podejście do dziecka (ucznia).
Autorytet „nabyty”
I tutaj zaczynają się schody, bo inaczej warunki sprzyjające do jego powstawania pojmują współcześni ideolodzy wychowawczy, a inaczej do tego podchodzono w tradycyjnych społeczeństwach.
Upraszczając można powiedzieć, że, wedle tych pierwszych, do pojawienia się autorytetu niezbędna jest swoista demokratyzacja relacji z dzieckiem (uczniem), która sprowadza się do nawiązania z nim specyficznej więzi poprzez uznanie jego równoprawnego statusu.
W dużej mierze polega to na akceptacji wad dziecka w imię haseł wolności i demokracji. Wszelkie próby wyzwolenia z tych wad są w konsekwencji łamaniem relacji demokratycznej.
Po drugiej stronie takie podejście uważane jest za błędne. Zamiast tolerancji akcentuje się potrzebę stawiania wymagań. Uznając, że prawdziwa wolność możliwa jest dopiero po opanowaniu słabości i nabyciu odpowiedniej wiedzy. Dzięki tym i podobnym działaniom nauczyciel może wypracować sobie autorytet u podwładnych.
Warto podkreślić, że słowo autorytet zawiera w sobie coś perfekcyjnego, co pociąga, czyli samo w sobie zakłada dystans. A trudno, żeby pociągało coś znanego, coś podobnego czy równego. To „coś” musi być doskonalsze, lepsze. Dlatego edukacyjni demokraci nie mają racji.
Ważne jest również w jaki sposób rozumiemy skuteczność oddziaływania autorytetu. Często bywa tak, że uczniowie nie lubią nauczyciela wymagającego, a lubią tzw. „równego”, ale niewymagającego.
Po ukończeniu szkoły, gdy zmienia się perspektywa inaczej postrzegają te kwestie. Wiedzą, że wymaganie przynosi realną korzyść i zaczynają doceniać „odrzuconego”, a pierwszy – „równiacha”, traci swój blask.
Zdaję sobie sprawę, że przedstawiony tu dwubiegunowy model wypracowywania autorytetu rzadko występuję w czystej postaci, zazwyczaj pojawia się w wariancie mieszanym.
Niemniej zamiast szukać tych wariantów pośrednich, podkreślę na koniec to, co jest myślą przewodnią tego wpisu: pamiętajmy o znaczenie autorytetu „wrodzonego”, bo on wiąże się z uznawaniem pewnego porządku i hierarchii społecznej. W przeciwnym razie młode pokolenie nie będzie aprobowało tego porządku, popadając w coraz większą anarchię.