.
Sejm uchwalił ustawę o tzw. „jedzeniu śmieciowym” w szkołach. Dla tych co nie są w temacie: od przyszłego roku szkolnego pewne produkty uznane przez ministra zdrowia za szkodliwe dla dzieci mają być usunięte ze sklepików szkolnych.
W swoich książkach i artykułach często piszę o ascezie i umiarkowaniu, powinienem zatem być zadowolony z tej decyzji, bo przecież w jakimś sensie służy ona szeroko pojętej wstrzemięźliwości w jedzeniu i piciu.
Jednak jest to ten rodzaj umiarkowania, które – jakby to napisać? – nie jest utrzymane w moich klimatach.
Nie chodzi w nim bowiem o kształcenie charakteru, ale o tzw. „zdrowe żywienie”, które często wykorzystywane jest w różnych wojenkach ideologicznych.
Współczesna „kultura zachodnia”, jeśli zachęca do wyrzeczenia to: albo dla zdrowia i urody, albo dla pieniędzy. Nie twierdzę, że są to złe motywacje, twierdzę, że oderwane od głównej – są niewystarczające. A główną motywacją powinien być rozwój duchowy.
Druga rzecz, jaka nasuwa się w kontekście omawianej ustawy, to brak zaufania do szkół i do samych rodziców. Zakłada się bowiem, że rodzic, gdy daje dziecku pieniądze, mówiąc: „masz kupić w sklepiku produkt X”, nie wie, co dla jego dziecka jest dobre, a co złe.
Państwo ma prawo prowadzić określoną politykę, ale czy koniecznie wszystko trzeba regulować prawnie? Czy nie wystarczyłby np. list ministra do dyrektorów szkół, ewentualnie jakaś kampania społeczna?
Wjeżdżanie z zapisami prawnymi do sklepików szkolnych, to kolejny przejaw nadmiernego, odgórnego regulowania zasad życia społecznego.
Fot. Autor
„Czy nie wystarczyłby np. list ministra do dyrektorów szkół, ewentualnie jakaś kampania społeczna?”
Nie wiadomo, czy taki list nie zostałby zignorowany przez dyrektorów, którzy oczywiście „mają ważniejsze sprawy na głowie”.
Ważniejsze są różne sprawozdania i zabawa papierologią. Ale jak władza wymaga – to nie ma wyjścia.